piątek, 5 lipca 2013

Horserider I.

- Pani Thomson, pan Styles przybył. Pani mąż jest w tej chwili niedysponowany i prosi, aby go pani przywitała.
- Oczywiście.
Wygładzam bluzkę, zakładam conversy i wychodzę z pokoju. Powoli drepczę za naszym lokajem, Paulem, do hallu. Idziemy dobre pięć minut; domyślam się, że kimkolwiek jest pan Styles to bardzo się niecierpliwi.
W końcu wchodzimy do ogromnego pomieszczenia, utrzymanego w jasnych, ciepłych barwach. Na maleńkiej kozetce siedzi on - już stąd widzę, że jest wysoki i o dziwo, bardzo młody. Ma góra dwadzieścia lat. Pierwszą rzeczą, która rzuca mi się w oczy są jego włosy - misternie uformowane w pozornie niedbałą fryzurę loki. Wydatne usta wyginają się w uśmiechu, kiedy mnie widzi.
- Witam w rezydencji państwa Thomson, panie Styles. - mówię z powalającym uśmiechem. - Nazywam się Amelie Thomson, jestem żoną Luke'a Thomsona. Niestety mąż jest zajęty i nie może pana przywitać. - wyciągam dłoń i patrzę mu w oczy. Są zielone, przeszywające. Mam wrażenie, że widzi każdy kawałeczek mnie nie odrywając wzroku od moich źrenic. Uśmiecha się, a na jego policzkach pojawiają się urocze dołeczki. Schyla się i delikatnie całuje moją dłoń.
- W takim razie pan Thomson przysłał godne zastępstwo.
- Pozwolę sobie zaprowadzić pana do pańskiego pokoju. - unoszę kąciki ust, widząc jego zdziwienie, kiedy wychodzę na zewnątrz. Przed domem, na podjeździe stoi duża fontanna - kolejny debilny wymysł mojego chorego psychicznie męża - oraz kilka zaparkowanych samochodów. Jeden jest mój: porshe cayenne turbo z rocznika 2014. Patrzę tęsknie za moim białym cudeńkiem, kiedy Styles idzie w stronę czerwonego ferrari. Wyciąga z niego jedną walizkę, zarzuca plecak na ramię i daje mi znać, że mogę iść. Mimo to czekam na niego i razem, w ciszy, udajemy się jakieś pół kilometra za dom, gdzie stoją maleńkie domki, które niegdyś były dla służby, ale teraz służą nam jako lokum dla gości. Wskazuję mi jeden z nich i dodaję:
- Panie Styles, pański pokój znajduje się na pierwszy piętrze po prawej stronie. Bez trudu go pan znajdzie...
- Proszę, mów mi Harry. - przerywa mi z łobuzerskim uśmiechem. Unoszę lekko brwi. Boże, racja. Jak mogę zwracać się do kogoś tak młodego na per pan? Ile on ma lat, dziewiętnaście?
- Tak więc, Harry, jestem pewna, że sobie poradzisz.
- Zawsze witasz gości w takim stroju? - pyta, unosząc zaczepnie brew. Przygryzam wargę i patrzę na siebie; mam czerwone conversy przed kostkę, dżinsy i biały t-shirt z napisem 'my hungover shirt'.
- Prawdę mówiąc, to nie witam gości. Zwykle zajmuje się tym mój mąż. - tłumaczę - A czego się spodziewałeś?
- Po słynnej pani Thomson? Po tym, co słyszałem, czegoś innego, chociaż niektóre rzeczy się zgadzają.
- Tak? A co słyszałeś?
- To, że jesteś wyjątkowo atrakcyjną kobietą, nikt jednak nie raczył mi wspomnieć o tym jak...młoda jesteś.
- I co, sprawdziło się?
- Z pewnością. - dołeczki znowu pojawiają się w jego policzkach.
- Dziękuję. Jestem młoda? Spójrz na siebie! Ile masz lat, dziewiętnaście? - sarkazmem staram się zatuszować moją ciekawość.
- Dwadzieścia jeden. - odpiera, a ja czuję nieopisaną radość. Nie wiem dlaczego i cholernie mnie to denerwuje. - Kobiet nie wypada pytać o wiek, ale sądzę, że nie masz jeszcze trzydziestki. - taksuje mnie zielonym spojrzeniem. Gdybym była pięć lat młodsza może zrobiłoby to na mnie jakiekolwiek wrażenie, ale teraz tylko się uśmiecham.
- Jeszcze trochę mi brakuje. Miło się z tobą rozmawia, Harry, ale muszę już iść. Obowiązki pani Thomson.- unoszę bezradnie ramiona, po czym odchodzę.
- Amelie! - słyszę za sobą jego krzyk. W uszach zaczyna mi dzwonić, kiedy się odwracam.
- Co się stało? - pytam spokojnie, kiedy do mnie biegnie.
- Nie dałaś mi klucza. - mówi. Przebiegł dobre sto pięćdziesiąt metrów i nie ma nawet zadyszki. Bez słowa wyjmuję go z tylnej kieszeni spodni i kładę go na nadstawionej dłoni.
- Dziękuję. Masz ładny kolor oczu... to bardzo ciekawy odcień niebieskiego. Moja mama nazwałaby go indygo. - mruga, po czym odwraca się i niespiesznie odchodzi. Stoję i patrzę z nietęgą miną jak się oddala.
Am, co ty do cholery robisz, karcę się w myślach, wracając do domu. Słowo dom zawsze wydawało mi się nieadekwatne, chociaż Luke używa go za każdym razem. To jest posiadłość, majątek ziemski, pałacyk, ale z pewnością nie dom. Dom nie ma basenu, boiska do grania w polo ani kilku torów do jazdy konnej. Dom nie ma dziesięciu sypialni dla dwóch osób, które w nim mieszkają. Dom nie ma własnej sali kinowej ani lotniska dla helikopterów na dachu. Wzdychając, otwieram ogromne drzwi. Są strasznie ciężkie, ale Luke nie chce słyszeć o zatrudnieniu kamerdynera. Niemal słyszę w głowie jego głos: Po co nam on? Chcesz mieć szóstkę służby dla dwóch osób?
Powoli wlokę się do mojego pokoju. Tak, dzielę sypialnię z mężem, ale tutaj mam wszystkie swoje rzeczy - książki, płyty, plakaty ulubionych zespołów na ścianach, fotografie z naszych licznych podróży. Siadam na sofie i wzdycham.
Och, Luke. Dlaczego? 
Kocham mojego męża. Naprawdę. Mimo dzielącej nas różnicy wieku - jest ode mnie starszy o dwadzieścia pięć lat - to słowo honoru, kocham go.
Skoro go kocham, to dlaczego jedyne, o czym teraz myślę to zielone oczy, znające każdy skrawek mojej duszy?


***
- Amelie? - pyta Luke, wchodząc do pokoju.
- Puka się. - warczę zła, patrząc na mężczyznę, z którym dzielę życie. Mojego męża, mojego mężczyznę. Jest niesamowicie wysoki; mierzy równe dwieście centymetrów wzrostu. Ma szerokie ramiona, zimne, stalowe oczy, prostu nos i dwudniowy zarost.
- Owszem, ale ładniejsze. - uśmiecha się. Przewracam oczami.
- Co się stało?
- Pamiętasz, że o dwudziestej zaczyna się bal? Z tego, co widzę, nie zaczęłaś się jeszcze szykować. - obrzuca mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty. Jezu, Luke, wyluzuj. Jest dopiero osiemnasta.
- Już zaczynam. - mówię zamiast tego. Kiwa głową i podchodzi do mnie.
- Ubierz się ładnie. - schyla się i całuje mój policzek.
- Jak zawsze. - odcinam się. Parska śmiechem i wychodzi.
Mozolnie zaczynam robić coś ze sobą. Na początek prysznic, make-up, potem wołam Klarę, naszą pokojówkę, żeby ułożyła mi włosy. Robi jakiegoś ekstrawaganckiego koka. Pomaga mi założyć sukienkę. Jest czarna, długa do ziemi, prosta. Ma duży dekolt, ale nie dbam o to. Nie jestem już małą dziewczynką. Zakładam do niej czarne szpilki i komplet biżuterii - diamentowe kolczyki i kolię. Na moim palcu chłodno lśni obrączka. Maluję usta na czerwono - to jedyny kolorowy akcent w mojej stylizacji - i wychodzę.
- LUKE?! - wydzieram się.
- Tu jestem! - słyszę cichy głos dobiegający z drugiej strony korytarza. To trochę śmieszne, nie sądzicie? Musimy do siebie krzyczeć, żeby znaleźć się we własnym domu. Albo, jeszcze lepiej - dzwonić. To już w ogóle dobre żarty.
Wchodzę bez pukania i widzę, jak szamocze się z muszką. Cmokam i podchodzę do niego, zawiązuję ją w ciągi minuty i uśmiecham się szeroko.
- Pięknie wyglądasz. - mówi gardłowo. Przejeżdża nosem po mojej szyi, mimowolnie wzdycham. Kładę mu dłoń na karku.
- Spóźnimy się. - szepczę, ale tylko się z nim drażnię.
- To mój bal, to mój wyścig. Nie spóźnię się, to wszyscy inni przyjdą za wcześnie. - odpowiada nonszalancko. Przewracam oczami i delikatnie odpycham go od siebie.
- Chodź. - wyciągam rękę, a on splata swoje palce z moimi. Muszę przyznać, że on też prezentuje się całkiem dobrze. Ma na sobie czarny garnitur, czarną, jedwabną koszulę, muszkę i czarne lakierki. W butonierkę wpiął czerwoną różę.
- Przyćmisz je wszystkie. - szepcze mi do ucha, kiedy dochodzimy do sali balowej. A czy ty masz w domu salę balową? My mamy. Thomsons. Ciężkie, wysokie drzwi otwierają się powoli i Alaric, nasz kolejny lokaj zapowiada nas donośnym głosem. Przylepiając na twarz uśmiechu schodzimy powoli po schodach, otoczeni oceniającymi spojrzeniami. Błądzę wzrokiem po tłumie, ale zatrzymuję się na jednej osobie, która intensywnie się we mnie wpatruje. Unosi kieliszek w geście pozdrowienia. Dołeczki pojawiają się w jego policzkach. Natychmiast odwracam wzrok. Wtapiamy się w czarny tłum, teraz toniemy w pozdrowieniach, plotkach i innych grzecznościach. Po mniej więcej godzinie, kieliszku szampana i dwóch truskawkach w czekoladzie słyszę za sobą głos:
- Wygląda pani olśniewająco, pani Thomson.
- Pan również, panie Styles.
Nie kłamię; wygląda po prostu...pięknie.Jak wszyscy, jest ubrany na czarno ale zrobił coś ze swoimi włosami... Dołeczki.
- Mogę panią prosić? - wyciąga dłoń. Przygryzam wargę i patrzę na nią z wahaniem, ale po chwili pewnie ją ujmuję. Obejmuje mnie ramieniem w talii i prowadzi na parkiet, gdzie mój mąż wiruje z panną Jackson-Pollock. Stajemy w ramie i zaczynamy tańczyć walca. Muszę przyznać, że naprawdę dobrze tańczy. Czuję, jak twarde mięśnie ruszają się podczas każdego jego ruchu. Patrzy mi w oczy, a ja staram się odwracać wzrok.
- Spójrz na mnie. - mówi władczo. Marszczę czoło. Nikt nie mówi mi, co mam robić.
No, chyba, że mój mąż.
- Pani Thomson, wydaje się być pani spięta. - szepcze mi do ucha.
- Skąd ten pomysł, panie Styles?
- Czyżbym wpływał na panią dekoncentrująco? - czuję, że się uśmiecha.
- Nie sądzę.
- Więc rozluźnij do cholery ten uścisk, bo krew nie dopływa mi do palców. - mamrocze chrapliwie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że trzymam jego dłoń tak mocno, że aż pobielała. Natychmiast rozluźniam uścisk i biorę głęboki oddech. Śmieje się cicho.
- Takie to zabawne?
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy.
Intensywnie wpatruje się w moje oczy, jakby chciał przekazać mi telepatyczną wiadomość i to miałoby pomóc. Schyla się i delikatnie całuje mój odsłonięty obojczyk. Otwieram szeroko oczy i "przypadkiem" przydeptuję mu stopę. Prostuje się z delikatnym uśmiechem.
- Pani Thomson, ile ma pani lat? - pyta, przesuwając się bliżej mnie. Przylega do mnie całym ciałem.
- Dwadzieścia osiem. - odpowiadam automatycznie.
- Mała różnica wieku. - mówi jakby sam do siebie. Bez słowa kończymy taniec, a kiedy kłania się, żeby mi podziękować mówi cicho:
- Jeszcze będziesz moja, Amelie. Może nie dzisiejszej nocy, ale zapewniam cię, że będziesz.
- Zjebało cię? - pytam prostolinijnie. - Mam męża, którego kocham. Jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat.
- Z pewnością wyszłaś za niego z miłości. - mówi ze sztucznym przekonaniem.
- Nic o tym nie wiesz! - warczę, zaciskając mocniej palce na jego ciele. Bez słowa odchodzę od niego i kieruję się w stronę Luke'a, ale niestety, nie jest mi dane do niego dojść. Podchodzi do mnie hrabia Essex i prosi o taniec. Jak mogłabym odmówić?


***

- Panie i panowie, zgromadzeni goście, chciałbym powitać was na corocznych Czarnych Zawodach Jeździeckich mojego imienia! Nazywam się lord Lucian Thomas, jeżeli ktoś z was jeszcze tego nie wie. Niezmiernie miło mi powitać  was, drodzy przyjaciele, tutaj, w moim domu, The Black House. Pewnie myślicie, że mam jakąś obsesję z tą czernią, co? Czarne zawody, czarny dom, mój koń jest czarny, ale moja żona to blondynka! (śmiech) Zdradzę wam, że się farbuje (jeszcze większy śmiech). Witam tych, którzy są tu po raz pierwszy, ale także moich starych druhów z którymi ścigam się już paręnaście lat. W dniu jutrzejszym rozpoczną się zawody. Najpierw rozegramy towarzyski mecz polo, godzina dziesiąta, zapraszam serdecznie. Harmonogram wyścigów jest dostępny w punktach informacji. Wasze zdrowie, przyjaciele!

Uśmiechając się, klaszczę w dłonie. Luke wznosi toast. Słodki płyn rozpływa się po moim języku. Oddaję kieliszek kelnerowi i czekam, aż mąż zejdzie ze schodów. Podchodzi do mnie, łapię go pod ramię.
- Dobrze ci poszło. - chwalę go.
- Jak zawsze. - powtarza moje słowa z błyskiem w oku. Kiedy zauważam, że w naszą stronę kieruje się Louis-Pierre, jakiś cholernie bogaty Francuz, którego nie znoszę, natychmiast posyłam Luke'owi spanikowane spojrzenie.
- Idź. - śmieje się w głos, a ja szybko uciekam na drugi koniec sali. Stoję sama, ale nie przeszkadza mi to; wręcz przeciwnie. Rozkoszuję się samotnością. Spoglądam na ogromny zegar wiszący nad wejściem - nie ma jeszcze północy.
- Czyżbyś zamierzała zniknąć o dwunastej, Kopciuszku? - pyta znajomy, niski, męski głos. Zaciskam szczękę i nie odwracając się odpowiadam:
- Nie twój interes.
- Wiesz, podobno taka otwarta wrogość to skrywany popęd seksualny. - uśmiecha się, stając obok mnie.
- W takim razie jest on tak skryty, że sama o nim nie wiem...
Oblizuje wargi. Cholernie seksownie. Ten mały wie, co robić.
Mały! Jest tylko trochę niższy od Luke'a! Sama mam ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i większość mężczyzn nie góruje nade mną wzrostem aż tak bardzo, ale żeby mu odpyskować muszę zadzierać głowę.
- Amelie, nie oszukuj sama siebie. -patrzy na mnie pobłażliwie.
- Harry!
- Podoba mi się, jak wymawiasz moje imię. - patrzy mi w oczy. Jestem oburzona. Wydaję z siebie cichy jęk i odchodzę czym prędzej.
Czego jak czego, ale Amelie Thomson to on nie dostanie.

1 komentarz: